Dutch baby ze śliwkami i kardamonem

Dzień dobry! :) Przed Wami kolejny niedobitek z zeszłorocznych sesji. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby ten przepis nie trafił na bloga. Dutch baby marzył mi się od dawna, nawet specjalnie z myślą nim wyposażyłam się w małą, acz diabelnie ciężką żeliwną patelnię. I co? I jak zawsze – im bardziej chcę czegoś spróbować, tym więcej innych rzeczy wpada do zrobienia. Patelnia w tym czasie pracowała jako modelka do zdjęć, a ja o naleśniku najzwyklej w świecie zapomniałam. Niesłusznie! Wyszedł przepyszny :) Pięknie wyrasta i po wyjęciu z piekarnika lekko opada pozostawiając apetycznie wywinięte brzegi delikatnego ciasta. Oczywiście możecie do przepisu wykorzystać dowolne owoce; u mnie padło na śliwki, które stosunkowo rzadko goszczą w mojej kuchni, a świetnie komponują się z kardamonem.

Na końcu notki znajdziecie videotutorial do przepisu :)

Dutch baby:

✔ 3 jajka
✔ 125ml mleka
✔ 85g mąki
✔ szczypta soli
✔ 30g cukru trzcinowego

✔ 4 owoce kardamonu
✔ 3 śliwki

✔ łyżka oleju kokosowego

Jajka roztrzepujemy z mlekiem. Do masy przesiewamy mąkę z solą, dodajemy połowę z przygotowanej porcji cukru. Misę z ciastem nakrywamy ściereczką, odstawiamy na 20 minut.

W międzyczasie do piekarnika wstawiamy pustą, żeliwną patelnię o średnicy około 20 centymetrów (możecie też użyć dowolnego naczynia do zapiekania), ustawiamy temperaturę 200°C.

Z owoców kardamonu usuwamy ziarenka, rozdrabniamy je w moździerzu. Śliwki kroimy na ósemki.

Na rozgrzanej w piekarniku patelni roztapiamy łyżkę oleju kokosowego tak, by tłuszcz rozlał się i po dnie, i bokach. Wylewamy ciasto, układamy na nim kawałki śliwek, oprószamy pozostałą porcją cukru i kardamonem.

Dutch baby będzie gotowy po 25 minutach spędzonych w 200°C.

Smacznego!

Serduszkowy number cake

Cześć! :) Witajcie po dłuuugiej przerwie… Nieśmiało wracam z wpisem właściwie archiwalnym – wstyd się przyznać, jak długo te zdjęcia leżały na dysku. Moda na number cake przeminęła, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by przypomnieć to efektowne ciacho! U mnie – jako że było robione na urodzimy Mamy – przybrało formę serca.

Znalazłam w grafikach Wujka Google wektor serduszka, powiększyłam go tak, by połówka wypełniała na wysokość kartkę formatu A4 i wycięłam obramowanie. Filozofia żadna, a punkt wyjścia jest! Jako że czas mnie gonił, przepisem na kruche spody poratowały mnie nieocenione Moje Wypieki.

Ciasto:

✔ 400g mąki pszennej
✔ 100g mielonych migdałów
✔ 100g cukru pudru
✔ 250g zimnego masła, pokrojonego w kostkę
✔ 1 jajko
✔ 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
✔ szczypta soli

Mąkę przesiewamy na stolnicę, dodajemy mielone migdały i masło. Siekamy całość nożem, aż składniki połączą się i zaczną przypominać kruszonkę. Dodajemy jajko, cukier, ekstrakt i sól. Szybko zagniatamy starając się nie rozgrzać masy dłońmi. Można też skorzystać z pomocy robota kuchennego :) Wyrobione ciasto formujemy w kulę, zawijamy w folię spożywczą i chowamy na godzinę do lodówki.

Po tym czasie dzielimy ciasto na cztery równe części, każdą będziemy osobno wałkować na grubość około 4 milimetrów na stolnicy lekko oprószonej mąką. Płat ciasta przenosimy na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia i dopiero wtedy wycinamy z pomocą szablonu kontur połówki serduszka. Postępujemy tak z każdą z czterech porcji ciasta. Wszystkie fragmenty nakłuwamy lekko widelcem. Blaszkę wstawiamy na godzinę do lodówki.

Piekarnik rozgrzewamy do 220°C z włączoną funkcją termoobiegu. Od razu po wstawieniu blaszki z ciastem obniżamy temperaturę do 180°C. Pieczemy przez 13-16 minut, do zrumienienia. Blaty muszą zupełnie ostygnąć. Przekładamy je kremem w dniu podania tortu.

Krem:

✔ 400g śmietanki kremówki 36%
✔ 400g serka mascarpone
✔ 35g cukru pudru

✔ maliny i borówki do dekoracji

Wszystkie składniki kremu miksujemy na puszystą masę. Przekładamy do rękawa cukierniczego, wyciskamy na dolne blaty tortu. Połówki serduszka sklejamy niewielką porcją kremu. Ostrożnie nakrywamy drugą warstwą ciasta, dekorujemy resztą kremu. Na obu poziomach dokładamy owoce.

Bezy (25 sztuk):

✔ 2 białka
✔ szczypta soli
✔ 1 łyżeczka soku z cytryny
✔ 120g cukru pudru

✔ niebieski i czerwony barwnik spożywczy w żelu

Piekarnik nagrzewamy do 110°C, włączamy funkcję termoobiegu. Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia. Białka ubijamy wraz ze szczyptą soli na sztywno, dodajemy sok z cytryny i nadal miksujemy na najwyższej mocy miksera. Stopniowo, po łyżeczce, dodajemy cukier puder nie przerywając mieszania. Kiedy masa stanie się bardzo gęsta i sztywna, przekładamy ją do rękawa cukierniczego i wyciskamy na papier zachowując niewielkie dostępy.

Bezy będą piekły się przez godzinę, studzimy je w piekarniku przy lekko uchylonych drzwiczkach. Z zewnątrz powinny być chrupkie, w środku lekko ciągnące. Te najmocniej zabarwione kruszymy na piasek, który posłuży do oprószenia całości.

Smacznego!

Makaroniki matcha z nadzieniem czereśniowym

48.7

Czołem! :) Jakimś cudem udało mi się tylko troszeczkę przetrzymać tę notkę, wyjątkowo jeszcze zmieściłam się w sezonie. A na co? Na czereśnie, piękne, słodkie czereśnie. Przyznam szczerze, że przez jakiś czas wybierałam zamiast nich wiśnie, choć szczególnie za nimi nie przepadam – w czekoladzie, z likierem, Czarne Lasy i te sprawy, nie kręci mnie to. Czereśnie natomiast nie dość że sprawiają niesamowitą radochę moim kubkom smakowym, kojarzą mi się z dzieciństwem, słońcem, wakacjami (dlaczego dorośli nie mają wakacji? takich na siłę, odgórnych, ot przychodzi lipiec i niech nikt się nie waży stawiać w pracy przez dwa miesiące!) i wychylaniem się z balkonu z okrutnie ciężkim czerpakiem i zbieraniem całego worka pysznych owoców. A dlaczego ich unikałam? Cóż… klasyka gatunku. Otóż kiedyś usadowiłam się wygodnie z książką i miską (o ile pamiętam gabaryty, „miska” to określenie dyplomatyczne) czereśni na podorędziu. Wcinałam jedną kulkę za drugą, aż w połowie posiedzenia zachciało mi się przepołowić owoc, czego nigdy wcześniej nie robiłam. Pomachał mi tłuściutki robaczek. Okazało się, że z naszej przydomowej czereśni robaczków wychodziły całe tabuny, niestety był to jeden z przyczynków do wycięcia drzewa, które z racji wieku i stanu siało postrach podczas każdej burzy.

Kiedy myślę o tym dzikim lokatorze z czereśni chce mi się śmiać, bo przypomina mi się jak na zielonej szkole na Słowacji odkryłam w kompocie kuzyna mojego owocowego wroga numer jeden i wywołałam istną panikę na stołówce. I to pierwszego dnia! Bite dwa tygodnie jedzenia z robaczkowej kuchni, brr. Ale może wróćmy na smakowite tory :)

48.1

Od bardzo dawna zasadzałam się na makaroniki. Moje pierwsze w życiu, dyniowe, wyszły po prostu rewelacyjnie i nie mogłam wyjść ze zdziwienia, ile jest w internecie lamentów na temat nieudanych skorupek, braku stopek, notek z masą wyliczeń i analiz, do których zużyto całe blachy migdałowej masy w kombinacjach różniących się o dziesiąte części grama. Tak się rozochociłam sukcesem i najwyraźniej wrodzonym talentem, że zainwestowałam w zestaw do makaroników. I tu porażka na całej linii – nie chciały się wysuszyć na silikonowej macie i miały tyle kształtów, ile ja przekleństw na końcu języka widząc jedną zepsutą partię po drugiej. Po długim przysłowiowym fochu zachciało mi się kolorowych ciasteczek. Moi Drodzy. Papier do pieczenia to Wasz najlepszy przyjaciel. Wyszły znowu idealne! Także wszelkie wynalazki w kąt, stara szkoła jak zwykle najlepsza. Wstyd się przyznać, ale tak kusiły, że jeszcze przed zdjęciami wsunęliśmy chyba połowę. Ten herbaciany posmak okazał się uzależniający. Szkoda tylko, że matcha tak chętnie pyli na wszystkie strony – serce mi się krajało jak przy każdym ruchu łyżeczki wyskakiwały z pudełka całe obłoki proszku. Strasznie nie lubię, gdy coś się marnuje ;)

Składniki na 24 szt.:

✔ 100g wysuszonych białek
✔ 50g drobnego cukru
✔ 100g mąki migdałowej
✔ 190g cukru pudru
✔ 15g herbaty matcha

Dzień przed planowanym pieczeniem makaroników wbijamy do miseczki trzy duże lub cztery mniejsze białka – na razie nie odmierzamy wagi, białka zmniejszą swoją objętość w kolejnym etapie. Niczym nie zakryte odstawiamy na dobę na blat – powinny się suszyć w temperaturze pokojowej. Tak przygotowane ubijamy, gdy będą prawie sztywne dosypujemy porcjami cukier, cały czas miksując. Piana nie powinna być bardzo sztywna, widełki miksera mają zostawiać w niej faliste ślady, ale nie powinniśmy dojść do etapu, w którym białka da się niemal kroić.

Jeśli nie dysponujecie mąką migdałową, łatwo przygotujecie ją sami. W malakserze mielimy płatki migdałowe wraz z cukrem pudrem i herbatą – bez dodatku pozostałych sypkich składników moglibyśmy zamiast mąki otrzymać masło. Mieszankę koniecznie przesiewamy by makaroniki wyszły idealnie gładkie, dodajemy do białek i delikatnie mieszamy łopatką do czasu uzyskania jednolitej masy. Uważajcie by nie mieszać zbyt długo, bo makaroniki po nałożeniu na papier za bardzo się rozleją.

48.2

Ciasto na makaroniki przekładamy do rękawa zakończonego tylką o średnicy 1 centymetra. Wyciskamy na papier do pieczenia krążki o średnicy 3 centymetrów. Masa będzie się nieco ciągnęła co może poskutkować powstaniem na makaroniku wierzchołka, jednak wyrówna się on w trakcie godzinnego leżakowania ciasteczek w temperaturze pokojowej. W tym czasie rozleją się nieco na boki, a ich powierzchnia stężeje.

Skorupki pieczemy w temperaturze 150°C przez około 10 minut, po tym czasie skręcamy piekarnik do 120°C i dopiekamy ciasteczka przez około 5 minut. Gotowe odstawiamy do przestygnięcia, dopiero później odrywamy je od papieru.

48.348.4

Nadzienie:

✔ 150g wydrylowanych czereśni
✔ 25g cukru
✔ 250g serka mascarpone

Czereśnie dokładnie miksujemy. Przelewamy do rondelka o grubym dnie, dodajemy cukier. Podgrzewamy mieszając aż uzyskają konsystencję dżemu. Ostudzone mieszamy łopatką z serkiem mascarpone. Nadzienie przekładamy do rękawa cukierniczego zakończonego tylką w kształcie otwartej gwiazdy, na połowę makaroników wyciskamy masę. Przykrywamy pozostałymi skorupkami.

48.5

48.6

Smacznego!

48.8

Orzeźwiające zielone smoothie

38.14

Dziś mam dla Was nieprzyzwoicie dużo zdjęć :) Dawno nie byłam aż tak zadowolona z sesji (choć pewnie do rana zauważę kosmiczne braki w każdym kadrze z osobna) i odrzucenie którejkolwiek fotografii mogłoby zaboleć okrutnie, zbyt okrutnie na niedzielny wieczór, który już i tak jest podszyty strachem przed złowrogim poniedziałkiem. Normalnie nie mam migotania komór na myśl o początku tygodnia pracującego, ale odkąd poniedziałek stał się dniem w którym chwytanie za biurową słuchawkę jest moim obowiązkiem, z tyłu głowy w niedzielę fruwa mi stado pomysłów od symulowania zatrucia pokarmowego po intencjonalne zarażenie się dżumą. Naprawdę, środa czy czwartek – mogę siedzieć przy telefonie spokojna jak mnich. Ale poniedziałek? Dzień, w którym każdy klient od samego rana męczy telefon, byle tylko czym prędzej wyrzucić z siebie duszone cały weekend frustracje? Koszmar! Nic dziwnego, że we wtorek rano – mimo że dyżur przechodzi dalej – na każdy dzwonek skaczę pod sufit, a w myślach wołam „Mamo!” i owijam się wyimaginowanym kocykiem z troskliwym misiem. Ale, ale. Żeby znowu było miło :)

38.13

38.338.11

Tym razem coś dla zdrowia. Jakiś czas temu postanowiłam zrobić remanent lodówki. Oczywiście nie rezygnuję z niedzielnych słodkości – każdy musi mieć w życiu trochę przyjemności! Ale mój codzienny jadłospis wzbogacił się o parę składników i mam nadzieję będzie wzbogacał się dalej w miarę jak będę pogłębiać wiedzę. Dojrzewam do wyciskania świeżych, leczniczych soków (worek marchwi od rolnika leżakuje w kuchni, a wyciskarka już mruga z pudełka, yay!), a póki co zaprzyjaźniam się z kombinacjami blenderowymi. Parę dni temu zmiksowałam napój klasyczną metodą „co się nawinie” i wyszło tak smacznie, że zielony smoothie służył mi cały tydzień w roli drugiego śniadania. Ag vs. fast food? 1:0! W przepisie opcjonalnie pojawiają się jagody goji i nasiona chia. Zdaję sobie sprawę, że nie są to rzeczy najtańsze i nie każdy łapie fit bakcyla i testuje takie ciekawostki – w razie czego po prostu je pomińcie. Mi udało się je znaleźć w bardzo konkurencyjnych cenach i z przyjemnością z nich korzystam mając nadzieję, że faktycznie dożyję setki z sercem jak dzwon i regularnie odnawianym karnetem na fitness ;)

38.138.6

Jeszcze tylko w ramach przypomnienia: do piątku włącznie trwa walentynkowy konkurs. Nie spodziewałam się aż takiego zainteresowania, jest mi niezmiernie miło widzieć Wasze zgłoszenia! Do tego tyle ciepłych słów, aż serducho pęka, że z kilkudziesięciu jak na razie zdjęć będę musiała wybrać tylko trzy. Naprawdę, nie wiem jak to zrobię. Z wieloma deserami wiążą się błyskotliwe historie, wiele deserów jest misternie udekorowanych. Trudny wybór :)

38.5

38.4

38.838.10

Składniki na 2 duże szklanki (ok. 0,7l):

✔ 150ml wody mineralnej
✔ 2 bardzo dojrzałe kiwi
✔ 2 małe lub 1 duże jabłko
✔ natka pietruszki
✔ garść świeżego szpinaku (ok. 60g)
✔ sok z ćwiartki limonki
✔ łyżka miodu

✔ jagody goji do posypania (opcjonalnie)
✔ nasiona chia do posypania (opcjonalnie)

Kiwi wydrążamy ze skórek łyżeczką (ponoć można je jeść w całości, ale nie wiem czy kogokolwiek kuszą owoce futerkowe au naturel :D ), jabłka kroimy w ćwiartki i pozbawiamy gniazd nasiennych. Pietruszka może pozostać z łodyżkami. Wszystkie podstawowe składniki umieszczamy w kielichu blendera, najlepiej w takiej kolejności jak wymieniono powyżej (po zmieleniu „mokrego” kiwi z wodą blender ma łatwiejsze zadanie i nie trzeba mu pomagać upychając zieleninę łyżką).

Smoothie przelewamy do szklanek, jeśli mamy na podorędziu jagody i nasiona, posypujemy nimi napój z wierzchu. Najlepszy jest schłodzony, ale uwaga – z biegiem czasu smaki przegryzają się i po kilku godzinach na prowadzenie wychodzi smak kwaśny. Zaraz po zmieleniu natomiast czuć głównie jabłko i pietruszkę. Potem stery przejmują kiwi z limonką :)

38.938.7

38.12

Smacznego!

38.2

Tarta czekoladowa z malinami

28.2

Czołem! Dziś notka na szybkości. Skoro już Was pomęczyłam malinami poza sezonem pomyślałam, że jak pójdę za ciosem i szybciej skończymy te tortury, krócej będziecie chować urazę ;) A tak zupełnie na poważnie – czy ktoś też przeżywał tego lata tak potężny owocowy ciąg, że nieważne z jakim zapasem malin, borówek i innych dobrodziejstw wracał do domu, wszystko od razu trafiało do buzi, do ciasta, lodów, koktajli… tylko nie do zamrażalnika? Nie mam nic. Absolutnie. Poza kurczakiem. Do tego złapałam potworny wstręt do drobiu i ten smutny kurak tak się chłodzi i chłodzi bez żadnego weselszego towarzystwa. Mam nadzieję, że chociaż Wam uda się z czeluści oszronionych szuflad wydostać woreczek malin.

28.3

Dziś będzie bez lawiny zdjęć – tartę Michela Roux robiłam na wariata na potrzeby opublikowanego milijony lat świetlnych temu konkursu z bloga What’s Cooking?. Była pyszna, aczkolwiek następnym razem chyba pokuszę się na dodatek mlecznej czekolady – należę do tych nieszczęśliwców, którzy najchętniej pławiliby się w hipersłodkiej, białej czekoladzie, po każdej kostce łkając nad kondycją swoich bioder. Deserowa bywa dla mnie za cierpka, ciut metaliczna. Obawiam się tylko, że kolor czekolady mlecznej pozbawiłby tartę walorów wizualnych… Nic to, lecimy!

28.1

Ciasto na spód:

✔ 150g mąki pszennej
✔ 50g zimnego masła pokrojonego w kosteczki
✔ 50g cukru pudru
✔ 1 jajko
✔ szczypta soli

Mąkę przesiewamy z cukrem i solą. Dodajemy masło, delikatnie rozcieramy składniki palcami starając się ich za bardzo nie rozgrzać. Możecie też siekać całość nożem, zyskacie dzięki temu więcej czasu na połączenie składników. Dodajemy jajko i szybko zagniatamy ciasto. Formujemy je w kulę, zawijamy w folię spożywczą i spłaszczamy. Powinno spędzić w lodówce przynajmniej kwadrans.

Foremkę o średnicy około 18 centymetrów smarujemy masłem i lekko oprószamy mąką. Ciasto wałkujemy na grubość około 3 milimetrów, podsypujemy mąką by się nie kleiło. Nawijamy je na wałek, ostrożnie przekładamy do foremki. Dociskamy brzegi i obcinamy nadmiar ciasta rolując wałkiem po krawędziach blaszki. Spód nakłuwamy widelcem, wstawiamy do lodówki jeszcze na pół godziny.

Piekarnik rozgrzewamy do 190°C, osłaniamy ciasto pergaminem i zasypujemy ceramicznymi kulkami lub fasolą. Pieczemy przez 15-20 minut, po upływie tego czasu zmniejszamy temperaturę do 180°C, usuwamy obciążenie i papier, dopiekamy przez 5-10 minut. Zarumienione ciasto odstawiamy do ostygnięcia.

Nadzienie:

✔ 250g malin
✔ 200ml śmietanki kremówki 36%
✔ 200g czekolady deserowej
✔ 25g cukru pudru
✔ 50g masła w kawałeczkach

Maliny kroimy na pół, układamy gęsto na spodzie tarty wnętrzami ku górze.

Czekoladę drobno siekamy. Śmietankę podgrzewamy, po zdjęciu z ognia rozpuszczamy w niej czekoladę i cukier puder. Miksujemy dodając po kawałeczku masła, aż masa stanie się jednolita. Gotowy krem wylewamy równą warstwą na owoce, zostawiamy do ostudzenia. Kiedy osiągnie temperaturę pokojową, wstawiamy tartę do lodówki na kilka godzin lub na noc. Dekorujemy malinami i odrobiną przesianego cukru pudru.

28.4

Smacznego!